piątek, 4 września 2015

Magiczne podwórko: Finały 1995


Jutro reprezentacja Polski koszykarzy rozpocznie zmagania na Mistrzostwach Europy. Więc, zanim na dobre naszą stronę zaleją informacje z Montpellier, chcielibyśmy zaprosić was na wyprawę w przeszłość. Dokładnie 20 lat temu swoje pierwsze finały rozegrali Orlando Magic, którym na drodze po najwyższe laury stanęli (niestety skutecznie) Houston Rockets. Nie dane było mi oglądać wspomnianych spotkań na żywo, ale mogę podejrzewać, że właśnie ten magiczny czas towarzyszący moim narodzinom, uwarunkował moją sympatię do magicznej drużyny. Przenieśmy się w czasie do 7 czerwca 1995 roku, do Orlando Areny, gdzie miała miejsce pierwsza konfrontacja, która ustawiła całą finałową serię.




Właśnie tego dnia, nabita po brzegi hala drużyny z magicznego miasta, które dopiero co zaistniało na koszykarskiej mapie NBA, gościła aktualnych mistrzów- Houston Rockets, którzy po żmudnym, naznaczonym kontuzjami sezonie oraz po pokonaniu piekielnie trudnych przeciwników w play-offs, przystąpili do obrony tytułu. Presja, jaka ciążyła na Rakietach była ogromna. Każdy wie, że łatwiej jest zdobyć tytuł, niż go obronić. Wspomniane obciążenie psychiczne dało się zauważyć już na początku spotkania. Zawodnicy Orlando Magic rozpoczęli mecz w znakomitej atmosferze, jakby aktualne spotkanie było tylko formalnością przed odebraniem mistrzowskich pierścieni. Na pierwszy plan wybijała się dynamika, głód sukcesu i skuteczność z jaką chłopcy Briana Hilla zdobywali punkty. Nic więc dziwnego, że już w połowie pierwszej kwarty, trener Rudy Tomjanovich zmuszony był prosić o czas, przy stanie 16:7 dla Magic.


Wtedy do swoja dominację rozpoczął nikt inny, tylko Hakeem Olajuwon, którego rywalizacja z młodym Shaquillem O'Nealem była języczkiem uwagi finałowej serii. Środkowy Houston Rockets dwoił się i troił, aby dogonić uciekających Magic o czym świadczy zdobycie 10 z 13 punktów całej drużyny. Jego gra wyglądała wyśmienicie, ale dla fanów zgromadzonych w Orlando Arenie była to rutyna. Bowiem wystarczy przytoczyć statystyki Olajuwona z serii z San Antonio Spurs dowodzonych przez ówczesnego MVP- Davida Robinsona, aby wszystko stało się jasne. Oto one: 35,3 PPG, 12,5 RPG, 4,2 BLK, 5 AST. Linijka jak na prawdziwego mistrza i dominatora przystało.


Jednak na prowadzeniu cały czas, znacząco, była ekipa Orlando Magic, w której perfekcyjnie spisywał się, sypiąc trójkami- Nick Anderson, zdobywca 15 punktów w pierwszej połowie, który po tym spotkaniu miał stać się persona non grata w Orlando. Docenić również trzeba idealną skuteczność jaką prezentowali zawodnicy z Florydy: 51% w porównaniu z 42%  aktualnych mistrzów, dawało nadzieję na gładkie zwycięstwo. Tym bardziej, że Orlando, w pierwszej połowie, byli o niebo lepsi od pogubionych i goniących wynik Rockets. Pierwsza odsłona zakończyła się wynikiem 61:50, a Shaq i Penny, młode gwiazdy, które zaczynały błyszczeć nad Florydą, schodzili na przerwę z uśmiechami na twarzach.


Nadmierna pewność siebie potrafi zniweczyć plany niejednego sportowca. Czy tak było tym razem? Nie wiem. Tak samo nie wiem, co powiedział (lekko nazwane) swoim zawodnikom trener Tomjanovich w przerwie, ale wiem, co wydarzyło się w drugiej odsłonie pierwszego meczu finałowej serii. Houston Rockets pod wodzą Hakeema Olajuwona wyszli na parkiet zdecydowanie bardziej skoncentrowani, niż miało to miejsce w pierwszej i drugiej kwarcie. Niestety w tym samym czasie na Magic naszła niemoc i rozluźnienie. Wypadkowa tych dwóch czynników była jasna do przewidzenia. Poskutkowało to runem 23:8 w wykonaniu graczy z Teksasu oraz zniwelowaniem strat do -1. Roztrwonienie tak wysokiego prowadzenia w finale musiało odbić się na psychice Orlando Magic, których akcje nazbyt często kończyły się niecelnym rzutem lub stratą piłki. "Nie lekceważ serca mistrza", pamiętacie?


W ostatniej części regulaminowego czasu gry byliśmy świadkami zmaksymalizowania taktyki inside-outside, potrajania środkowych oraz podkręcenia tempa przez obie ekipy. W hali na Florydzie zaczęło robić się naprawdę gorąco, gdyż czas na tablicy wyników kończył się coraz szybciej, a obie drużyny szły ramię w ramię po pierwsze zwycięstwo w serii. Niestety, przy stanie 110:107 dla Orlando, zdarzyło się to, co po dziś dzień jest wspominane ze smutkiem przez kibiców Magic. Nick Anderson, bohater z początku meczu, nie wykorzystał 4 prób na trafienie chociaż jednego wolnego, który dałby bezpieczniejsze prowadzenie jego drużynie. Tak ten moment wspomina Shaq:

Nie mogłem w to uwierzyć. Po meczu chciałem go znokautować, nawet nie dlatego, że nie trafił tych wszystkich wolnych, ale dlatego, że się śmiał i walił pięścią w piersi już po tym, jak spudłował pierwsze dwa. Wiem, że chciał się w ten sposób wyluzować, ale jak to zobaczyłem, zrobiło mi się niedobrze. (...) Spudłował dwa wolne i walił się w tę pierś, jakby właśnie wygrał w totolotka. Całe to gówno doprowadziło mnie do szału. Musiał trafić tylko jednego wolnego. Tylko jednego.
Po meczu w szatni naskoczyłem na niego. Stałem kilka centymetrów od jego twarzy. "Co ty, do cholery, wyprawiasz? Grasz jak dupa"- rzuciłem. Nic nie odpowiedział. Siedział tylko ze spuszczoną głową. Miałem ochotę mu przywalić, ale wiedziałem, że jak to zrobię, to przegramy do zera. Jak się potem okazało- i tak przegraliśmy. Problem w tym, że wszyscy wiedzieliśmy już po pierwszym meczu, że Nick jest skończony. Był w szoku i nie miał kiedy dojść do siebie. Nie umiał spojrzeć nam w oczy. Bał się wchodzić pod kosz, bał się rzucać wolne. Był przegrany, Był skończony.

Złotousty Shaq- nic dodać, nic ująć.
Rakiety dostały szansę na wyrównanie i wykorzystały ją. Przy wyniku 110:110 obie drużyny przystąpiły do dogrywki. Magic mieli jeszcze podrygi dobrej gry, ale trójka ewidentnie nie chciała siedzieć. Gwoździem do trumny było dobicie niecelnego rzutu Drexlera przez Hakeema. Wynik 118:120.
Często zastanawiam się, co by było gdyby Magic urwali zwycięstwo w pierwszym meczu. Na pewno cała seria zakończyła by się inaczej. Może Shaq po wygraniu tytułu z Orlando Magic nie przeszedłby do Lakers? Jedno jest pewne- NBA nie byłaby taka, jaką jest dzisiaj.

Zorganizowali nam paradę Disneyowską, zanim jeszcze zaczęły się Finały. I to był błąd. Całe nasze nastawienie do tamtych finałów było nie takie, jak trzeba. Kiedy już dochodzisz w życiu do etapu, na którym jestem dzisiaj, patrząc w przeszłość z perspektywy emeryta, rozumiesz, że finały 1995 to stracona szansa. Chciałbym móc zrobić to od nowa, ale, niestety, to tak nie działa.

Zapraszam do obejrzenia pierwszego, finałowego meczu z 1995 roku:

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz