czwartek, 9 lipca 2015

Pacta sunt servanda


Tą średniowieczną paremią, wywodzącą się z prawa rzymskiego, a oznaczającą: umów należy dotrzymywać, chciałbym rozpocząć moja opinię o tym, co działo się w NBA dzisiejszej nocy. Jak wszyscy wiemy, DeAndre Jordan, będący po słowie z Dallas Mavericks, ostatecznie zdecydował się pozostać w Los Angeles Clippers. Posłuchajcie jak do tego doszło:



 Jeszcze nie tak dawno pisałem, że Mark Cuban jest bezapelacyjnym zwycięzcą trzeciego dnia offseason. Cóż się dziwić. W końcu zaprosił w szeregi swojej drużyny, spisującego się ostatnio bardzo dobrze Wesleya Matthewsa oraz jednego z lepszych środkowych ligi- DeAndre Jordana. Magiczny sen Dallas trwał zaledwie 7 dni, a wszystko przez dziecinne niezdecydowanie wspomnianego gracza.


Od 9 lipca wolni agenci, po wcześniejszych słownych umowach, oficjalnie finalizują swoje kontrakty. W całej historii NBA nie znalazłem wątku, że jakikolwiek gracz miałby z tym problem, ale oto mamy do czynienia z precedensem. Kilka godzin przed rozpoczęciem 9 lipca, u drzwi DeAndre stanęła świta złożona z Chrisa Paula, JJ Redicka, Blake'a Griffina oraz Doca Riversa. Chłopaki byli bardzo zdeterminowani w swojej misji, o czym świadczyło zabarykadowanie drzwi do posiadłości środkowego oraz rozkaz, aby ten wyłączył swój telefon. Jak przy walce na tablicach, najważniejsze jest zatrzymanie przeciwnika.
Gdy tylko wybiła dwunasta, goście sprytnie podsunęli Jordanowi do podpisania jeszcze świeży 4-letni kontrakt, opiewający na 87 mln USD z możliwością odstąpienia od niego w ostatnim roku. DeAndre mając głęboko w nosie (!) wcześniejsze ustalenia z władzami Mavericks szybciutko podpisał umowę i jeszcze szybciej znalazł się na językach wszystkich fanów NBA.


Oczywiście jak w każdej sprawie "koszykarski naród" podzielił się na dwa obozy. Jedni twierdzą, że w biznesie, którym co raz bardziej staje się NBA, nie ma miejsca na sentymenty. Osobiście wpisuję się w tę drugą narrację i twierdzę, że oczywiście, w biznesie nie ma miejsca na sentymenty i emocje, ale musi być zarezerwowany obszar dla elementarnej uczciwości. Wracając do początku, już w starożytności wiedzieli, że umów- nawet tych słownych- należy dotrzymywać, ale DeAndre o tym zapomniał. W moich oczach stał się on zwykłą chorągiewką na wietrze, aby nie użyć mocniejszych słów.  Najbardziej w tym wszystkim szkoda mi chłopaków z Dallas Mavericks, którzy nagle znaleźli się z ręką w pewnym naczyniu, z dziurą pod koszem i nikłymi szansami jej załatania.

Jak już wspomniałem widzimy przed sobą niebezpieczny precedens, albowiem w przyszłości, jeśli ta sprawa nie zostanie prawnie uregulowana, zawodnik będzie mógł obiecać pewnej drużynie, że do nich dołączy, po czym poczekać na wyczerpanie się dobrych zawodników na rynku i zerwać wcześniejsze ustalenia. Tym samym dana drużyna może zostać jeszcze bardziej na lodzie niż obecnie jest ekipa Dallas. Moim zdaniem powyższy postępek powinien być surowo potępiony przez władze ligi i jak najszybciej uregulowany prawnie. Liczę, że sam DeAndre Jordan zostanie sowicie wygwizdany i wybuczany w swoim pierwszym meczu przeciwko Mavericks.
Nawiasem mówiąc, obecnie, Clippersi będą mieli ciężkie życie na naszym blogu, ponieważ obaj z Michałem nie przepadaliśmy za nimi, a teraz nasza niechęć jeszcze się wzmogła.
Ciekawym zbiegiem okoliczności jest to, że we wczorajszym odcinku "Chłodnym okiem" również analizowałem nieprofesjonalną postawą Dwighta Howarda. Widać, że problemy ze zdecydowaniem są na porządku dziennym u środkowych.


Jaka jest Twoja opinia o DeAndre Show? Podziel się nią z nami w komentarzu, zapraszamy do dyskusji!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz